Wiedza

Fundacja Firmy Rodzinne

Powrót

English

12 grudnia 2023

Nazwisko już mam, teraz trzeba zawalczyć o imię.

Nazwisko już mam, teraz trzeba zawalczyć o imię.

16 maja 2023 roku to bardzo ważna data w ponad 30-letniej historii firmy rodzinnej Altom z Gniezna. To właśnie wtedy Prezes i Nestor firmy, Waldemar Żurowski, przekazał stery w ręce córki. Jak wyglądał proces przygotowania do tego ważnego dnia? Z jakimi emocjami się wiązał? O tym i wielu innych aspektach związanych z sukcesją opowiedziała nam Sukcesorka, obecna Prezeska firmy Altom, Paulina Żurowska-Wrzesińska. 

Małgorzata Szady: Firma Altom została założona w 1991 roku, więc można stwierdzić, że w Pani życiu była obecna od zawsze.

Paulina Żurowska-Wrzesińska: Rzeczywiście, Altom zawsze był obecny w naszym domu i można powiedzieć, że był trochę jak mój brat albo siostra. Chociaż tata bardzo pilnował żeby emocji i tematów związanych z firmą nie przynosić do domu, to jednak nie zawsze można było tego uniknąć. Więc de facto wzrastałam z tą firmą, z ludźmi, z rzeczami, które się w firmie dzieją. Ale pracować zaczęłam w niej dopiero po maturze, zanim poszłam na studia chemiczne.

M.Sz.: Studia chemiczne? To dość ciekawy wybór biorąc pod uwagę, że firma Altom zajmuje się, m.in. dystrybucją porcelanowej zastawy stołowej.

P.Ż.W.: Rzeczywiście, jestem chemiczką z wykształcenia, więc wybór studiów miał niewiele wspólnego z profilem naszej firmy. Jednak na drugim roku chemii stwierdziłam, że czegoś mi brakuje. I zaczęłam drugi kierunek – marketing i zarządzanie. I wtedy poczułam, że to mi się dużo bardziej podoba. Że można mieć dużo większy wpływ na rzeczywistość poprzez robienie czegoś swojego.

M.Sz.: Wtedy zaczęła Pani pracować w firmie? Jak wyglądały te początki?

P.Ż.W.: W Altomie zaczęłam pracować zanim poszłam na studia i przez kolejne lata każde trzy miesiące wakacji spędzałam w firmie. Pracowałam w  biurze obsługi klienta, w salonie firmowym, w magazynie. Wiadomo, że w tak krótkim czasie nie mogłam nauczyć się wszystkiego. Chodziło raczej o to żebym zapoznała się ze specyfiką poszczególnych obszarów i zobaczyła jak działa firma. Zawsze byłam bardzo wdzięczna całej załodze, bo traktowali mnie jak  równą sobie. Oczywiście nie uniknęłam etykiety córki prezesa, ale nigdy nie czułam się wykluczona. Myślę, że pomogła w tym moja otwartość i zaangażowanie – ludzie widzieli, że zależy mi na tym żeby czegoś się dowiedzieć, pracować razem z nimi, a nie odbębnić te 8 czy 10 godzin i pójść do domu.

Po studiach pomyślałam, że warto spróbować pełnoetatowej pracy w Altomie. I od razu wpadłam na głęboką wodę. Z uwagi na to, że skończyłam marketing i zarządzanie, ustaliliśmy z tatą, że na początku będę pracowała w dziale marketingu, jako jedna z kilku osób tam zatrudnionych. Okazało się jednak, że ówczesna dyrektor marketingu, z powodów zdrowotnych, odeszła na długotrwałe zwolnienie, a my mieliśmy do zorganizowania event na tysiąc osób dla naszych klientów i to w dwa miesiące. Pamiętam to do dzisiaj, bo to był taki chrzest bojowy. I to mi otworzyło oczy i pokazało, że ten biznes jest fajny, że można go kreować i mieć wpływ na swoją rzeczywistość.

M.Sz.: Kiedy zatem pojawiły się plany sukcesji?

P.Ż.W.: Proces sukcesji tak naprawdę rozpoczął się u nas siedem lat temu. Pamiętam moją rozmowę z tatą, podczas której zapytał czy chce przejąć firmę. Nie odpowiedziałam wtedy twierdząco, potrzebowałam czasu do namysłu. I to nie było kilka dni zastanawiania się, tylko półtora roku. Tata jest dla mnie niedoścignionym autorytetem. Więc pogodzenie się z faktem, że nigdy nie będę taka jak on i, co ważne, nie chce być taka jak on, tylko kreować przyszłość po swojemu, zajęło mi dużo czasu. Pomogły kursy, trenerzy, coaching. Dzięki pracy nad sobą i swoimi emocjami zrozumiałam, że mogę to zrobić. W końcu nazwisko już mam, teraz muszę zawalczyć o imię.

M.Sz.: Decyzja została zatem podjęta, pozostało przeprowadzić proces sukcesji formalnie. Jak to wyglądało w Waszym przypadku?

P.Ż.W.: Wiedzieliśmy z tatą, że chcemy przeprowadzić sukcesję, ale kompletnie nie wiedzieliśmy jak się za to zabrać. Nawiązaliśmy więc kontakt z osobą, która profesjonalnie zajmuje się sukcesją. Warto podkreślić, że nie załatwiliśmy wszystkiego podczas kilku spotkań, ale ta współpraca trwała kilka lat. Otrzymaliśmy przede wszystkim wsparcie pod kątem emocjonalnym i coachingowym.

Trzeba pamiętać, że w procesie sukcesji mamy do czynienia z relacją rodzic – dziecko. Jest w niej zatem całkowite zaufanie, ale z drugiej strony są tematy trudne, które właśnie ze względu na miłość i zaufanie trudno poruszyć. U nas była dosyć prosta sytuacja, bo jestem jedynaczką, więc nie było ryzyka konfliktu, który często pojawia się w przypadku, gdy w procesie sukcesji bierze udział troje, czworo rodzeństwa, a czasami nawet ich żony czy mężowie. To są trudne tematy, ale trzeba umieć o nich rozmawiać i jak tylko pojawia się jakaś sprawa, jakieś nieporozumienie, należy je od razu wyjaśniać. Bo to jest trochę tak jak z małym kamykiem w bucie – na początku on tylko trochę przeszkadza i uwiera, ale po jakimś czasie robi się rana. Dlatego rekomenduję wsparcie specjalisty, który u nas stał się swego rodzaju mediatorem między mną i tatą.

M.Sz.: Czy są wg Pani jakieś wyznaczniki udanej sukcesji, rzeczy, bez których ten proces na pewno nie może się udać?

P.Ż.W.: Sukcesor może nie być pewien swojej decyzji, bo trzeba pamiętać, że zawsze można zrezygnować. Ale jest jedna rzecz, bez której sukcesja nigdy nie będzie udana. Sukcesor czy sukcesorka muszą być przekonani, że to jest właściwy moment. Pod kątem życiowym, pod kątem przygotowania. Bez zaangażowania nie ma udanej sukcesji. Zaangażowanie, otwartość i konsekwencja to moim zdaniem absolutny fundament do tego żeby dobrze przeprowadzić proces sukcesyjny.

Bardzo ważne jest również żeby obie strony zrozumiały na co się decydują, co niesie ze sobą sukcesja. Żeby nestor rozumiał po swojemu, emocjonalnie i merytorycznie, że tę władzę oddaje, z czym to się wiąże, a żeby sukcesor rozumiał jaką odpowiedzialność na siebie przyjmuje.

Uważam, że nie byłoby również udanej sukcesji bez zespołu, bez ludzi, którzy pracują w firmie od 30, 20 lat. Bez otwartości na to żeby ich słuchać i bez konsekwencji w działaniu, nie byłoby sukcesji.

M.Sz.: 16 maja tego roku oficjalnie została Pani prezeską firmy Altom. Można więc uznać, że w Waszym przypadku sukcesja zakończyła się sukcesem. Ale czy w ciągu tych wielu lat całego procesu, przygotowywania się do przejęcia firmy, miała Pani jakieś wątpliwości? Może pojawiły się momenty, gdy chciała Pani zrezygnować i pójść zupełnie inną drogą?

P.Ż.W.: Rzeczywiście, raz miałam bardzo wyraźne wątpliwości, potrzebowałam wtedy tygodnia oddechu, zupełnego resetu. Mieliśmy wtedy odmienne zdania z tatą i wydawało się, że nie można znaleźć kompromisu. Pomyślałam wtedy, że nie dam rady – wiedziałam, że tata ma doświadczenie, ale czułam, że jego pomysł nie jest najlepszy, że to nie wyjdzie. Wtedy moja frustracja była bardzo wysoka. Ale jednak serce podpowiedziało, żeby spróbować się dogadać i ostatecznie udało się. Dzisiaj nawet nie pamiętam o co dokładnie chodziło, ale pamiętam moment takiego rozdarcia, gdy musiałam zdecydować czy zostać w firmie, czy pójść w coś zupełnie innego. Ale jednak mój charakter  i konsekwencja w decyzjach zwyciężyły.

M.Sz.: Czy zatem można się spodziewać, że firma Altom za kilkanaście lat przejdzie w ręce kolejnego pokolenia i wtedy to Pani, jako nestorka, przekaże ją swojemu synowi?

P.Ż.W.: To bardzo odległa perspektywa, bo mój syn ma niespełna trzy lata. Najbardziej zależy mi na tym żeby był szczęśliwy. Jeśli będzie szczęśliwy w Altomie, realizując dalej tę moją drogę sukcesyjną, to dla mnie nie będzie niczego piękniejszego. Ale jeżeli uzna, że woli budować, projektować czy śpiewać na ulicy, to będzie miał do tego prawo. Dam mu taką samą możliwość wyboru, jaką ja dostałam od swojego taty.

Rozmawiała: Małgorzata Szady

Pozostań
z nami w kontakcie

Zapisz się do newslettera!